Grzesiu Grzyb, wspaniały muzyk i super kumpel. Ja go poznałem ponad 30 lat temu. Poznaliśmy się w czasach, kiedy on zaczynał ćwiczyć i dopiero pokazywał się na różnych przeglądach stargardzkich. Ja w tym czasie jeździłem do Kluczewa na próby. Mieliśmy 2 próby w tygodniu, po 5 godzin pamiętam. W tamtym okresie mieszkałem obok szkoły muzycznej, a Grzechu w tej szkole ćwiczył. Ćwiczył non-stop. Jechałem na próby – ćwiczył, wracałem – ćwiczył. Później podobnie było w SCK. My mieliśmy próby na górze, a on gdzieś tam w piwnicy miał swoją salkę i „tłuk” ile wlazło.
Jak już zaczął być rozpoznawalny, pamiętam jak fascynował się wyjazdami do Szczecina. Oprócz ciągłego grania, mnóstwo też gadał. O muzyce mógł rozmawiać godzinami. Ciągle miał coś do powiedzenia, ciągle coś ciekawego opowiadał. Zawsze miał też przy sobie pałeczki. Siedzieliśmy na ławce i coś tam rozmawialiśmy, a on w międzyczasie na kolanie ćwiczył tam te swoje wariacje.
Mieliśmy kiedyś swoją kapelę stargardzką, złożoną tutaj z lokalnych chłopaków. Taki fajny 8-osobowy „bandzik”. I pewnego razu Grzechu z tego dołu wpadł do nas na próbę. Padła propozycja, żeby z nami grał, chociaż jedna z osób była temu przeciwna. Ten ktoś chyba czuł, że to jest mała przepaść między nami a nim, może dlatego. Było blisko, Grzechu chciał z nami grać, ale ostatecznie do tego nie doszło.
Przypominam sobie takie jedno z ostatnich wspomnień z nim. Graliśmy kiedyś koncert w stargardzkiej Fanaberii. Grałem ja, mój brat, jeszcze jeden znajomy. I Grzechu chyba przypadkiem dowiedział się o tym, więc przyszedł do tej Fanaberii. No i on trochę tam z nami posiedział, a widomo jak to się gra w takim lokalu. 2-3 numery i przerwa. Znów chwilę pogramy i przerwa przy stoliku. Zawsze był czas, żeby się czegoś napić. No i tak z nami posiedział dłużej, ale w pewnym momencie wstał, pożegnał się i wyszedł. Pamiętam, że dokładnie w tamtym monecie stłukła się taka bardzo gruba popielniczka. Dosłownie rozsypała w drobny mak. Nie pamiętam jak dokładnie nazywa się takie zjawisko, ale to było jak jakiś taki niedobry znak. I okazało się, że to było nasze ostatni spotkanie.
Później zadzwonił do mnie nasz wspólny znajomy, obecnie mieszkający w Warszawie i tak dowiedziałem się o tym co się stało. Teraz pozostało go tylko wspominać, a jest co. Świetnie grał i to grał z najlepszymi w Polsce. Można powtarzać to w nieskończoność – grał świetnie i z tego został najbardziej zapamiętany. Jak „szedł na bębny” to był to jego żywioł. Tak jak my naturalnie oddychamy, tak on naturalnie walił w te bębny. Jazz był dla niego najważniejszy, ale grał każdy rodzaj muzyki. Jego warsztat nie ograniczał się jednego gatunku, potrafił też zagrać z każdym. Najlepiej o tym wszystkim to opowiedzieliby znani muzycy z innych miast, z którymi wspólnie grywał. Był prawdziwym muzykiem, a muzyka była jego prawdziwą pasją.
Tu jesteś:
- Wiadomości
- Kultura i rozrywka
- Grzybogranie 2021. Jak ?szedł na bębny? to był to jego żywioł.