Był koniec lat 80-tych, w niewielkiej, mrocznej, zaadoptowanej na salę prób klasie siedziały trzy postaci. W powietrzu unosił się papierosowy dym i dusząca woń wydychanego alkoholu. W pewnym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Jedna z osób siedząca na zdezelowanym zydlu, za maszynerią przypominającą nieco organy, podniosła wyżej głowę i zakrzyknęła - wlazł! W tym momencie w drzwiach ukazała wysoka, tyczkowata postać. Rzuciwszy lakoniczne - cześć, rozejrzała się po niewielkim pomieszczeniu, zapewne celem znalezienia czegoś do siedzenia. Po chwili ruszyła i zasiadła na skromnym, trochę nadgryzionym zębem czasu taborecie za instrumentem marki Polmuz tylko z grubsza przypominającym perkusję. Tak mogłoby wyglądać moje pierwsze spotkanie z Grzesiem Grzybem, ale było zgoła inaczej. Jak to zazwyczaj bywało w czasach słusznie minionych, wcielono nas do zespołu, który musiała mieć w owych czasach, każda szanująca się placówka edukacyjna. Początkowo, pod batutą Michała Mokrzyca i Tadeusza Klusika wraz z Markiem Wysockim (klawisze) i Darkiem Kłyżem (bas) stanowiliśmy kapelę, która tworzyła oprawę muzyczną dla szkolnego, nazwijmy to umownie kabaretu. W takim składzie zagraliśmy kilka imprez okolicznościowych, apeli szkolnych tudzież dni nauczyciela. Błogo, bawiąc się muzyką i własnym towarzystwem nie zauważyliśmy kiedy minął rok czy może dwa. Wtedy pieczę nad zespołem przejął Piotr Dyczko. No i się zaczęło. Pan Piotr ochoczo przystąpił do pracy, próbując nam wpoić podstawy harmonii, a harmonii jazzowej w szczególności. Grześ jako człowiek "wyznania jazzowego" był w siódmym niebie i z wielkim zapałem zabrał się do roboty. Na nasze próby, które odbywały się zazwyczaj w godzinach popołudniowych lub wieczornych przychodził już solidnie rozgrzany, jako że wcześniej zdążył odwiedzić SCK lub MDK i zmęczyć uszy tamtejszym instruktorom. Po naszych zajęciach zostawał, żeby jeszcze godzinkę czy dwie poobijać wspomnianego Polmuza. Nie mogę w tym miejscu nie wspomnieć o pewnych przywilejach wynikających z bycia "wcielonym" do zespołu szkolnego. Gdy kończyły się pałki oraz zużywały struny i trzeba było uzupełnić braki, Grześ wpadł na rewelacyjny pomysł, aby wypisywać delegacje na wyjazd do Szczecina (w celu dokupienia sprzętu), dzięki czemu mogliśmy opuścić kilka nudnych lekcji. Można powiedzieć, że wymyślił dla nas legalne wagary.
Po pewnym czasie, gdy kapela "okrzepła" i mieliśmy już ogranych kilka jazzowych standardów, zaczeliśmy występować na wszelakich konkursach i przeglądach, które dzięki niewątpliwemu talentowi Grześka, zazwyczaj wygrywaliśmy, a on sam zdobywał swoją grą serca jury.
Historie na temat Grześa i naszej wspólnej muzycznej przygody mógłbym opowiadać godzinami, ale resztę zostawię na następną rocznicę. Jestem pewien, że nie jest to ostatni raz, gdy wspominamy tego znakomitego muzyka, a przede wszystkim świetnego kumpla.
Tu jesteś:
- Wiadomości
- Kultura i rozrywka
- Grzybogranie 2021. O człowieku wyznania jazzowego