Należy do pokolenia legendarnych zdobywców najwyższych gór świata, a jego nazwisko na zawsze zapisało się w historii światowego himalaizmu. Krzysztof Wielicki – pionier zimowych wejść, zdobywca m.in. K2 i Mount Everestu, pierwszy człowiek, który stanął zimą na szczycie Lhotse – opowiada o pasji, która napędzała go do walki z ekstremalnymi warunkami, samotności na wysokościach i o duchu zespołowej rywalizacji w polskim himalaizmie lat 80. Co myśli dziś o zmianach w świecie alpinizmu? Jak postrzega młode pokolenie wspinaczy? Zapraszamy na rozmowę z człowiekiem, który przesuwał granice niemożliwego.
Julia Zygmuntowicz: Czytałam Pana biografię i widzę, że często był Pan "tym pierwszym" w historii himalaizmu – choćby zdobycie K2 zimą czy pierwsze wejścia nowymi drogami, jak Via Italiano de France. Czy to chęć bycia pierwszym motywowała Pana do tych wyczynów? Czy może to był zwykły przypadek?
Krzysztof Wielicki: Wydaje mi się, że chodziło głównie o emocje. Chcieliśmy coś osiągnąć, zapisać się w historii. Są tacy ludzie, którzy muszą zostawić jakiś ślad w swojej dziedzinie, zrobić coś wyjątkowego. Ja chciałem się wyróżnić, robić rzeczy nowe, które w jakiś sposób wyniosą tę dziedzinę na wyższy poziom. Oczywiście można powtarzać to, co już zrobiono, ale dla mnie to nie smakowało tak samo. Być pierwszym, przełamać barierę – to miało smak, a jednocześnie było wyzwaniem, którym chciałem się mierzyć. To nie była kwestia pieniędzy, bo raczej się na tym traciło. Rywalizacja była, ale nie bezpośrednia – bardziej z Francuzami czy Anglikami, robiliśmy rzeczy, które były odpowiedzią na ich osiągnięcia.
Czy tę potrzebę bycia pierwszym wyniósł Pan z domu? Jak to się zaczęło?
Wiesz, nie do końca, bo mój ojciec był kierownikiem szkoły, a my mieszkaliśmy na nizinach. Nigdy nie myślałem o górach. Natura, lasy – tak, ale nie góry. Dopiero później pokochałem góry. Zresztą w naszym sporcie rzadko zdarza się, żeby dzieci poszły w ślady wspinaczkowe rodziców. Próbują, ale najczęściej idą własną drogą. Jedna z moich córek próbowała, ale raczej się zniechęciła.
Na początku kariery wspinał się Pan z Wandą Rutkiewicz. Jakie miała znaczenie dla młodego himalaisty?
Wanda była wyjątkowa. Jako jedna z niewielu seniorów interesowała się młodymi alpinistami. W tamtych czasach, jak młody przychodził do klubu, to raczej zniechęcano go, niż wspierano. Natomiast Wanda dopytywała, z kim chcemy jechać, gdzie się wybieramy. To ona była jedną z moich wprowadzających do klubu, co wtedy nie było takie łatwe – trzeba było przejść dwuletni okres próbny, zdobyć poparcie innych wspinaczy. Wanda miała ogromny wpływ na moją drogę.
Czyli gdyby nie Wanda, mogło być inaczej?
Pewnie tak, ale myślę, że i tak bym się do tego klubu przebił. Miałem ten upór – jak wyrzucali mnie drzwiami, to wchodziłem oknem. Po prostu wiedziałem, że to jest to, co chcę robić.
Góry to wielka pasja, ale przecież czasem trzeba wrócić do domu, odpocząć. Jak Pan sobie z tym radził?
Wiesz, to nie było łatwe. My wracając z podróży, już mieliśmy w głowach kolejne. W klubie zawsze były mapy, plany, nowe pomysły na wyprawy. To się nakręcało. Z jednej wyprawy na kolejną. Oczywiście było to kosztem rodziny, ale wtedy uważaliśmy, że mamy misję – reprezentować polski alpinizm na światowej scenie. Bywało, że żony nie miały paszportów, a my tak, więc często mówiły: „jedź, skoro możesz.” Dzisiaj jest inaczej, ale wtedy panowało przekonanie, że realizujemy nasze cele wspólnie z partnerami, nawet jeśli zostawaliśmy rozdzieleni przez te wyprawy. Prawdą jest, że nie ma sukcesu bez kosztów. Zawsze jest jakieś poświęcenie, choćby więzi rodzinnych.
Podczas swojej kariery poznał Pan kilku poważnych urazów, które nie zniechęciły Pana do dalszych wyzwań. Czy kiedykolwiek miał Pan poczucie, że może za bardzo Pan ryzykuje? Czym w ogóle jest dla Pana ryzyko i wysokość?
Wysokość to nie jest problem – alpinizm opiera się na ryzyku. Bez niego nie byłoby tego sportu. Ważne, by unikać brawury, czyli takich działań bez odpowiedniego przygotowania. Kiedy wspinałem się na trudne ściany, robiłem to po latach doświadczeń, a nie na początku kariery. Po tych latach ryzyko nadal istniało, ale było przemyślane. Strach jest potrzebny, bo buduje wyobraźnię, pomaga przewidywać sytuacje. Lęk z kolei paraliżuje, dlatego ważne, by go nie mieć.
Jak postrzega Pan zmiany w himalaizmie? Simone Moro wspomniał, że dziś bałby się zimowego wejścia na K2. Pan przecież zdobył ten szczyt zimą ponad 40 lat temu. Jak to wygląda teraz?
Rzeczywiście, himalaizm się zmienił. Obecnie młodzi himalaiści nie chcą iść na niebezpieczne ściany, a wyzwania są inne. Teraz większość wspinaczy skupiła się na bardziej technicznych aspektach – wspinają się na ściany, nawet nie interesując się nazwą szczytu. To pokolenie wspinaczy, a my byliśmy pokoleniem zdobywców. My marzyliśmy o zdobywaniu gór, a dzisiejsi wspinacze szukają trudności i techniki. Styl się zmienił, ale nie da się już napisać takiej wielkiej historii jak kiedyś.
Jak Pan chciałby, by Pana zapamiętano?
Jako zwykłego chłopaka, co sobie pojechał w góry i wrócił. Nigdy nie chodziło mi o bohaterstwo. Wszystko robiłem dla siebie, nie dla mediów. Wtedy nawet mediów nie było. Nasze wyjazdy były czasem odnotowywane dwoma krótkimi wzmiankami w gazecie: "Wyprawa wyruszyła" i "Wyprawa wróciła". Nie zależało nam na rozgłosie.
Julia Zygmuntowicz doskonali swój warsztat dziennikarski w Pracowni Lokalności i Dziennikarstwa w Stargardzkim Centrum Kultury pod okiem Aleksandry Zalewskiej-Stankiewicz.
Korzystając z gościnności naszego portalu, który w swojej misji ma promocję młodych talentów, publikuje na nim swoje artykuły.
Tu jesteś:
- Wiadomości
- Lifestyle
- Krzysztof Wielicki: Z wyprawy na wyprawę