Zaczynał w stargardzkim przedsiębiorstwie melioracyjnym, a finalnie od ponad trzydziestu lat naprawia buty. „To nie był pomysł, a raczej przymus. Życie i Balcerowicz zmusili mnie do szukania nowego sposobu na życie” - tak swoją szewską opowieść zaczyna Albin Judasz, szewc z ulicy Bydgoskiej, do którego trafiają klienci ze Stargardu i okolic. Do jego zakładu przychodzą Ci, którzy chcą dobrze, szybko i niedrogo. Okazuje się bowiem, że nawet w dzisiejszych czasach można w ten sposób wykonać usługę.
B.Ł - Jak zaczęła się Pana przygoda z szewstwem?
A.J - Przypadkowo, bo mam wrażenie, że całe życie składa się z przypadków (śmiech). Jako młody człowiek zacząłem pracę w stargardzkim przedsiębiorstwie melioracyjnym. Obsługiwałem sprzęt ciężki. Było mi tam dobrze. Zarobki niezłe, praca na etacie i zgrany zespół. Zmienił się jednak wiatr historii. Upadły PGR -y, które były naszym głównym zleceniodawcą i pracy było coraz mniej.
B.Ł - Wtedy postanowił się Pan przebranżowić?
A.J - Kiedy mój kierownik zapowiedział, że w związku z sytuacją ekonomiczno-gospodarczą nasza firma ulegnie zamknięciu, pomyślałem, że czas poszukać innego sposobu za zarabianie.
B.Ł - Ile miał Pan wtedy lat?
A.J - Jakieś 35 chyba. Miałem już wtedy rodzinę, żonę i dwóch synów. Kupiłem też dom na Bydgoskiej, ten, w którym później otworzyłem zakład szewski.
B.Ł - Co w latach 90-tych robi młody mężczyzna z rodziną na utrzymaniu, kiedy słyszy, że musi szukać nowej pracy?
A.J - Zaczyna szybko myśleć (śmiech)! W tym czasie trudno było o pracę, bezrobocie wzrastało w szalonym tempie. To były czasy, że osób bezrobotnych było chyba więcej niż tych, którzy mieli pracę.
B.Ł - Jak to się stało, że postanowił Pan zostać szewcem? Jakieś tradycje rodzinne?
A.J - A skąd! Zupełny przypadek. Któregoś dnia żona wysłała mnie ze swoimi butami do szewca. Tak się zaczęła moja przygoda z naprawą butów.
B.Ł - To znaczy?
A.J - Popatrzyłem na ten zakład szewski na ulicy Grodzkiej, pogadałem chwilę z jego właścicielem i pomyślałem, że to jest dobry pomysł na niezły interes. Zwłaszcza że miałem w domu był lokal od ulicy, który mogłem przekształcić w zakład.
B.Ł - Ale przecież nie miał Pan wiedzy, umiejętności ani sprzętu?!
A.J - Do odważnych świat należy, pomyślałem i zacząłem kompletować najpotrzebniejszy sprzęt, czyli młotki i gwoździe.
B.Ł - I co dalej?
A.J - Pierwsze buty, które wziąłem na warsztat, były mojej teściowej. „Jak chcesz być szewcem to napraw moje buty, a ja Cię ocenię” - powiedziała. Pamiętam to, jakby było wczoraj.
B.Ł - Udała się ta pierwsza naprawa?
A.J - Poszło mi całkiem nieźle, może dlatego, że zawsze byłem technicznie utalentowany. Z zawodu jestem ślusarzem-mechanikiem i lubiłem majsterkowanie. Teściowa odebrała buty, ja otworzyłem zakład i czekałem na pierwszych klientów. Takie to były początki mojego biznesu (śmiech).
B.Ł - W branży szewskiej pracuje Pan ponad 30 lat. Jakie cechy powinien mieć dobry rzemieślnik?
A.J - Niezależnie od tego, czy jest się szewcem, krawcową, czy stolarzem przede wszystkim powinno być się słownym i odpowiedzialnym. Nie można też gniewać się na klientów. Czasem trzeba zacisnąć zęby i z uśmiechem wysłuchać.
B.Ł - Trzeba też być dobrym fachowcem i kreatywnie podchodzić do zadań. Przekonałam się wielokrotnie, że Pan to potrafi!
A.J - Od początku wychodziłem z założenia, że nie wszystko trzeba przeliczać na pieniądze. Czasem wykonanie drobnej usługi, która bardziej podchodzi pod kaletniczą, niż szewską powoduje, że klient do mnie wraca. Biorę za to 5 czy 10 złotych, bo przeszycie na maszynie rozerwanej torebki zajęło mi zaledwie kilkanaście minut.
B.Ł - Czy w pańskim zawodzie trzeba mieć zmysł estetyczny?
A.J - Zdecydowanie tak. Do naprawy butów trzeba stosować nie tylko odpowiedni surowiec. Przed oddaniem, buty klienta trzeba podwoskować, zamaskować ewentualne uszkodzenia i zatuszować drobiazgi, które powstały w trakcie użytkowania. Buty, które się odbiera od szewca, powinny wyglądać jak nowe. Tylko wtedy klient jest zadowolony i na pewno wróci.
B.Ł - Pański zakład funkcjonuje na rynku ponad 30 lat. Czy branża szewską zmieniła się przez te lata? A może zmienili się klienci?
A.J - Za starych czasów, czyli w latach 90-tych, potrafiłem w 2 dni zarobić na składkę ZUS. Teraz na opłaty muszę pracować prawie pół miesiąca. Klienci właściwie się nie zmienili, ale zmieniła się moda. Trendy mają duży wpływ na ilość mojej pracy. Kiedyś kobiety nosiły szpilki. Często przynosiły je do naprawy, bo to bardzo delikatne buty. Teraz, nawet bardzo eleganckie kobiety rzadko noszą wysokie obcasy. Stawiają na wygodę i luz. Na naszych ulicach królują trampki i adidasy, które rzadko wymagają naprawy. Czasem coś się rozklei, za to mogę skasować 5 złotych.
B.Ł - Czy pandemia miała wpływ na funkcjonowanie zakładu?
A.J - Nie tylko miała, ale nadal ma. Ludzie mniej wychodzą z domów. Coraz rzadziej bawią się na dużych imprezach i balach. Nie potrzebują eleganckich butów, a co za tym idzie, nie naprawiają ich u mnie.
B.Ł - Teraz trudnej się zarabia?
A.J - Zdecydowanie tak. Widać to wszędzie, nie tylko w zakładach usługowych. Ludzie nie mają pieniędzy i coraz skrupulatniej je liczą. Ja na szczęście jestem już na emeryturze, więc mam za co żyć.
B.Ł - Na emeryturze pracuje się lepiej?
A.J - Zdecydowanie tak. Człowiek inaczej podchodzi do pieniędzy i do klientów. Więcej uśmiechu a mniej stresu. Nawet klienci jacyś inni, milsi. Teraz inaczej traktuję moją pracę, bez napinki, jak mówią młodzi. Mam czas pogadać i pośmiać się z klientami.
B.Ł - Gdyby miał Pan udzielić jakiejś rady młodym ludziom, którzy chcieliby otworzyć mały biznes, co by Pan powiedział?
A.J - Żeby pamiętali, że w biznesie są lata chude i tłuste. Podobnie jak w życiu. Podnoszenie cen ma krótkie nogi. Raz wystraszony klient, więcej nie wróci. Przez pierwsze 10 lat muszą nastawić się na bardzo dużo pracy, więcej niż na państwowej posadzie.
B.Ł - Żałował Pan kiedyś decyzji o otwarciu zakładu szewskiego?
A.J. - Nie, nigdy. Uważam, że na tamte czasy, dokonałem mądrego wyboru. Gdybym jednak jeszcze raz był młody, to na pewno więcej bym się uczył. Należałem do tych „zdolnych i leniwych” (śmiech). Cieszę się jednak, że moje życie zawodowe potoczyło się w ten, a nie inny sposób. Ja lubię moich klientów, oni lubią mnie. Lepiej ułożyć się nie mogło.
Od Redakcji
MAŁE BIZNESY, DUŻE ZAPOTRZEBOWANIE
Szewc, krawcowa, kaletnik, złotnik, zegarmistrz, tapicer, szklarz i wielu innych. Bez tych profesji trudno wyobrazić sobie miejski rynek usług. Każdy z nas prędzej, czy później trafi do jednego z tych rzemieślników. Pomimo wielkich koncernów i firm, które powstają, jak grzyby po deszczu, zawody wymienione na początku nadal są niezwykle potrzebne. Dobry szewc jest na wagę złota. Podobnie krawcowa i kaletnik. Choć zmieniają się czasy, to zapotrzebowanie na fachowców świadczących drobne, ale ważne usługi wciąż jest ogromne. Idąc tropem małych warsztatów i punktów usługowych, zapraszamy na cykl wywiadów z ich właścicielami. W rozmowach będziemy cofać się kilkadziesiąt lat wstecz. Sprawdzimy, jak przez lata zmienił się rynek usług i jakie oczekiwania mają dzisiejsi klienci. Porównamy, jak kiedyś wyglądało życie małego przedsiębiorcy i jak wygląda ono dzisiaj. Zaczynamy od szewca, którego znają chyba wszyscy w Stargardzie. W roli głównej - Albin Judasz, który opowiada o początkach swojej działalności w zakładzie przy ul. Bydgoskiej.
Tu jesteś:
- Wiadomości
- Biznes
- Albin Judasz: w biznesie są lata chude i tłuste, podobnie jak w życiu. [WYWIAD]