„Pierwszy raz w życiu robiłem materiały dziennikarskie, a w środku buzowały we mnie wszystkie znane mi emocje. Przerażenie, strach, ciekawość, współczucie i chęć pomocy. Podobnie czuli moi rozmówcy, do których powoli docierało, że wielka woda zabrała im nie tylko dorobek życia, ale przede wszystkim poczucie bezpieczeństwa” - relacjonuje Emil, dziennikarz i reporter TVP Szczecin. Emil Dąbrowski został oddelegowany do Kłodzka tuż po zejściu wielkiej wody. Stamtąd nie tylko relacjonował ogrom powodziowej tragedii, ale również pomagał pokrzywdzonym. O tym, jak zapamiętał te trudne dni rozmawia z Beatą Łaptutą.
B.Ł - Służbowy wyjazd do Kłodzka był Twoim pomysłem, czy dostałeś propozycję nie do odrzucenia?
E.D - Dziennikarze z TVP Wrocław zwyczajnie nie dawali rady, potrzebna była pomoc. Ściągnięto więc posiłki z Opola i Szczecina. Pojechałem, bo w takiej sytuacji nie mogłem odmówić. Rolą dziennikarza jest być w miejscu tragedii. Pokazywać, apelować i uświadamiać. Razem z moim operatorem, Marcinem Przyleckim wyruszyliśmy w stronę Kotliny Kłodzkiej w poniedziałek, 16 września.
B.Ł - Pamiętasz moment, w którym dotarliście do Kłodzka?
E.D - Tego widoku nie zapomnę do końca życia. Miałem wrażenie, że znalazłem się na planie filmu science fiction. Miasto było wymarłe. Nigdzie nie było widać ludzi. Powybijane szyby w oknach, na ulicach meble i śmieci. W tej przerażającej ciszy słychać było tylko przejmujący dźwięk błota pod kołami auta.
B.Ł - Jak wyglądała Twoja praca na miejscu tragedii?
E.D - Robiłem mnóstwo materiałów, nie tylko dla TVP Szczecin, ale również dla innych telewizji. W ciągu dnia miałem kilkaset połączeń telefonicznych, bo wszyscy potrzebowali relacji z Kłodzka. Nagrywałem m.in. dla TVP Info, Teleexpresu i robiłem relacje na żywo. W przerwach poszukiwałem rozmówców i montowałem relacje na gotowo. Razem z moim operatorem pracowaliśmy po 16 godzin, ale i tak byliśmy pełni wyrzutów sumienia, bo po pracy wracaliśmy do hotelu i mogliśmy przez kilka godzin pospać. Powodzianie nie mieli takiego komfortu.
B.Ł - Gdzie spędzali noce?
E.D - Większość z nich była zakwaterowana na salach gimnastycznych. Kilkaset osób na podłodze. Materac przy materacu. Kobiety, mężczyźni i dzieci. Ze świadomością, że stracili wszystko. Mogli tylko marzyć o własnym łóżku.
B.Ł - Jakie uczucia towarzyszyły Ci podczas pracy w Kłodzku?
E.D - Każdy dzień był wachlarzem emocji. Smutek mieszał się we mnie z uśmiechem, kiedy patrzyłem, jak ludzie wzajemnie sobie pomagają. Zastanawiałem się też nad własnymi problemami, które w obliczu tej tragedii jakoś przybladły. Szczerze mówiąc, byłem psychicznie wyczerpany. Moi koledzy, również. Nawet nie rozmawialiśmy ze sobą, bo żadne słowa nie oddawały tego, co przeżywaliśmy.
B.Ł - Co zrobiło na Tobie największe wrażenie?
E.D - Wszystkie historie ludzkie, które usłyszałem. Rozmawiałem ze starym szewcem, który siedział i płakał. Opowiadał mi o tym, co stracił i o strachu przed tym, co będzie. Jednocześnie mówił o swojej samotności i o tym, że brakowało mu rozmów i bliskości innych ludzi. Paranoja sytuacji polegała na tym, że stracił dorobek całego życia, a zyskał współczucie, dobrych ludzi wokół siebie i zainteresowanie, której tak potrzebował.
B.Ł - Dramat wielkiej wody dotknął wszystkich. Czy inaczej przeżywali go młodzi ludzie, a inaczej dojrzali?
E.D - Miałem wrażenie, że oni wszyscy nie do końca zdawali sobie sprawę, z czym się mierzą. Na początku było niedowierzanie, przerażenie i walka o życie. Dopiero, potem kiedy zeszła woda, mieszkańcom ukazał się prawdziwy kataklizm. Wszędzie zniszczenia i zgliszcza. I unoszący się w powietrzu fetor. Kilka ciepłych dni spowodowało, że w wodzie doszło do rozkładu jedzenia, wykładzin, desek i mebli. Ten smród był nie do wytrzymania.
B.Ł - To był przełomowy moment dla powodzian?
E.D - Zdecydowanie tak. Moment, w którym zobaczyli, że woda zabrała im absolutnie wszystko. To był dla nich prawdziwy cios. Zwłaszcza że na początku nie mieli absolutnie nic. Nie było taczek, łopat, ani gumowców. Na miejsce tragedii nie dotarli jeszcze ani wolontariusze, ani żołnierze. Pojawili się za to szabrownicy, którzy na tragedii ludzkiej chcieli się dorobić.
B.Ł - Jak w tych trudnych chwilach zachowywali się powodzianie?
E.D - Skończył się entuzjazm i czuć było nerwową atmosferę. Górę brał stres i brak kontroli nad swoim zachowaniem. W tym czasie nie chcieli już z nami rozmawiać. Zachowywali się, jak zwierzęta w potrzasku. Wyraźnie było widać, że każdy gra do własnej bramki. To był moment, w którym powodzianom bardzo przydałaby się pomoc psychologiczna. Nie radzili sobie ze stresem.
B.Ł - Czy ta atmosfera wpłynęła również na Ciebie?
E.D - Oczywiście. Coraz trudniej było mi relacjonować to, co się tam działo. Głos mi się łamał i ciężko było skupić się na czymkolwiek. Bardzo chciałem im pomóc, a nie znajdowałem sposobu.
B.Ł - Co Twoim zdaniem było dla powodzian najtrudniejsze?
E.D - Poczucie otaczającej beznadziei. W którymś momencie przestali wierzyć w to, że wszystko wróci do normy. Dotarło do nich, że zbliża się zima, a nie mają dachu nad głową. Zrozumieli, że stali się bezdomni, a to spowodowało utratę poczucia bezpieczeństwa. Ci, którzy nie mieli odłożonych pieniędzy, załamali się zupełnie. Nie wiedzieli, co mówić własnym dzieciom i jakie działania podejmować.
B.Ł - Czy któraś historia z Kłodzka zrobiła na Tobie szczególne wrażenie?
E.D - Wszystkie zrobiły, ale szczególnie zapamiętałem opowieść młodego chłopaka, który mieszkał na pierwszym piętrze wielorodzinnego budynku. Opowiadał, jak stał w swoim pokoju i widział, jak podnosi się woda w jego mieszkaniu. Najpierw miał zanurzone tylko stopy, po chwili kolana. Kiedy woda osiągnęła pół metra, postanowił uciekać. To była wstrząsająca historia. Podobne wrażenie zrobiła na mnie opowieść braci Franciszkanów, którzy słyszeli, jak pod naporem wody, pękały mury klasztoru, w którym mieszkali. Na szczęście udało im się przenieść chorych i niedołężnych zakonników na pierwsze piętro i nikt nie ucierpiał.
B.Ł - Jakie masz refleksje po kilkudniowym pobycie w oku cyklonu?
E.D - Chyba jedną z najważniejszych jest ta, że powinniśmy doceniać to, co mamy. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, że nic nie jest dane na zawsze. Cieszmy się tym, że żyjemy w bezpiecznym miejscu. Zapamiętałem też zdanie, które usłyszałem od jednego z moich rozmówców. Powiedział, że „jeśli problem można rozwiązać za pomocą pieniędzy, to nie jest problem”. Śmiało więc mogę uznać, że nie mam większych problemów. I tego właśnie będę się trzymał (uśmiech).
Źródło foto: Emil Dąbrowski