Materiał sponsorowany
13 dni oraz 563 przebiegnięte i przejechane rowerem kilometry- to bilans charytatywnej akcji "Bieg brzegiem serca", w której uczestniczyli Mariusz Malec, Ryszard Wieczorkiewicz i Ireneusz Mania. Ile pieniędzy udało się zebrać i jak przebiegła akcja? Zapytaliśmy samych uczestników.
Dariusz Górski: Jak udała się akcja "Bieg brzegiem serca"?
Mariusz Malec: - Wyruszyliśmy 8 marca o godz. 7.10 z miejscowości Piaski, a dokładniej z granicy z obwodem Kaliningradzkim. W sumie przez 13 dni biegiem zrobiłem 563 km na różnych płaszczyznach. Przede wszystkim udała nam się integracja środowisk sportowych. Nie we wszystkich miejscowościach była ona jednakowa, ale nigdy nie będzie wszędzie równo. Udało nam się zjednoczyć biegaczy, morsów, rowerzystów, ale też mieszkańców, zarówno w Stargardzie, jak i na trasie biegu. Dziękujemy także tym, którzy witali nas na mecie w Świnoujściu i w Stargardzie.
Ile pieniędzy udało się zebrać?
M.M.: Finansowy wymiar też się udał. Uważam, że 7,5 tys. zł zebrane przez trzynaście dni od ludzi, którzy wcześniej nie słyszeli o akcji, to dobry wynik. Kwota ta może się jeszcze zmienić.
W jakiej formie były zbierane pieniądze?
M.M.: Odbywało się to na zasadzie dobrowolnych wpłat na konto fundacji. Mamy zliczone deklaracje klubów, ale nie wykluczamy, że były też wpłaty indywidualne. Akcja miała wiele wymiarów: finansowy, sportowy, propagandowy, pokazanie społecznościom, że można sport łączyć z pomaganiem. Sportowiec to osoba, która pomaga. Uważam, że nie można powiedzieć o kimś kto pali, pije i czasem sobie pobiega, że jest sportowcem. Tak samo nie jest się sportowcem, kiedy się nie pomaga.
Ryszard Wieczorkiewicz: Podczas naszych spotkań kluby rywalizowały ze sobą na kwoty zadeklarowanych wpłat. Jeśli ktoś z miejscowości wcześniej zadeklarował 900 zł, to następni już zbierali do 1000 zł. Jechałem z tyłu, miałem więcej czasu i spotkałem dwie Panie maszerujące z kijkami, które zapytały o nasze logo "słoneczko". Po tym jak im opowiedziałem o akcji, wyciągnęły portmonetki i dawały mi pieniądze. My nie możemy tak zbierać, więc dałem im plakietki akcji i zobowiązały się, że wyślą pieniądze. Jechaliśmy też przez las, mężczyzna robił zdjęcia i także chciał wpłacić pieniądze po tym, jak dowiedział się o naszej akcji. Nie wiem czy doszło to do skutku, ale osoby te były zaangażowane. Dużo było pozytywnych momentów. Jedna Pani przed Świnoujściem zwróciła uwagę, że nie mieliśmy przystanku w Międzyzdrojach. Powiedziała, że w przyszłym roku tam też musi być etap.
Jaki wymiar osobisty miała dla Was akcja "Bieg brzegiem serca?. Założyliście sobie coś? chcieliście się sprawdzić? Co powiedzieliście sobie na starcie?
M.M.: Moim osiągnięciem jest uszlachetnienie, wzbogacenie mnie. Akcja charytatywna wzbogaciła mnie podwójnie. To mój wymiar osobisty. Cel sportowy też został osiągnięty, ponieważ dobiegłem i się sprawdziłem. Mam przekonanie, że mógłbym biec dalej. Po pierwszym dniu czułem się zmęczony, wszystko mnie bolało. Przez to, że nie biegałem trzy tygodnie, a jednego dnia przebiegłem 53 km. Myślałem, że jak to się będzie kumulowało to będę miał po bieganiu. Głupio mi było przerwać. Ale miałem tak spuchnięte stopy, że nie mieściły mi się do buta. Potem ból ustąpił i po trzynastu dniach zdałem sobie sprawę, że przebiegłem ostatni etap 42 km i mógłbym pobiec dalej, przyzwyczajałem się do dystansu, wysiłku.
R.W.: Ja nie zastanawiałem się czy dam radę czy nie dam. Zobowiązałem się do tego i stwierdziłem, że jadę. Jak Mariusz mi mówił o rezygnacji, to pomyślałem, że wtedy to ja musiałbym biec, trzeba byłoby wydłużyć akcję. Irek też nam dużo pomagał, znał te tereny, sprawdzał adresy noclegów. Na koniec stwierdziłem, że szkoda, że to się kończy. Dwa razy ciężko było mi podjechać pod górę z przyczepką, ale nie zastanawiałem się nad tym czy dam radę, tylko działałem.
Co sprawiało wam największą frajdę?
R.W.: Ludzie. Widziałem czasem jak do Mariusza dołącza się grupka i rozmawiają, śmieją się. Ja też nie byłem samotny, bo miałem Irka, czasem wysyłałem go do Mariusza, żeby z nim rozmawiał. Momentami już miał go chyba dosyć, bo straszna z niego gaduła.
M.M.: Mnie też bardzo miło zaskakiwali ludzie. Jak przyjechałem to mówiłem, że celem akcji było przebiegnięcie tego dystansu, ale marzeniem było zintegrowanie środowisk. Mnie uszczęśliwiało to, kiedy widziałem jak ludzie się angażują, uśmiechają, wybiegają z domów, dają nam ciasto. Podczas akcji spotykali się ludzie, którzy nie widzieli się czasem wiele lat. Może komuś daliśmy jakiś przykład, może kogoś zainspirowaliśmy do działania.
Czy nie można było zrobić inaczej trasy, aby odcinki były równe?
M.M.: Dystanse były w miarę uśrednione, ale były dwa skrajne przypadki większych różnic. My nie znaliśmy trasy, sprawdzaliśmy ją na Google Maps, szukałem środowisk morsowych, ale nie znałem wszystkich. Te różnice powodowała logistyka.
Wszędzie byliście goszczeni?
M.M.: W dużej większości mieliśmy noclegi, tylko w trzech czy czterech przypadkach musieliśmy je sobie sami organizować. Pomagali nam morsy i biegacze.
R.W.: We Władysławowie mieliśmy zapewniony i nocleg i wyżywienie, spodobała mi się tam spontaniczność ludzi, Kaszubów. Wnuczka pewnej Pani, Gertrudy, złożyła nam życzenia po kaszubsku, a przy okazji nauczyliśmy się trochę języka.
O czymś zapomnieliście? Coś Wam umknęło? Coś się nie udało?
R.W.: W Świnoujściu Mariusz miał biec do granicy i wrócić na plażę, a że podzieliliśmy się na dwie grupy to wyjechaliśmy rowerem wcześniej. Dojechaliśmy na granicę i przyjechał rowerzysta, który powiedział nam, że spotkanie jest w innym miejscu. Pojechaliśmy tam i okazało się, że trwa budowa, jeżdżą samochody i musieliśmy jechać jeszcze w inne miejsce. Wszystko przez to, że kilka osób na raz próbowało dopilnować organizacji. Na szczęście dotarliśmy na czas.
Ulżyło Wam jak dotarliście do Stargardu?
M.M.: Z jednej strony była ulga, ale z drugiej niedosyt. To była jedna, duża przygoda. Dobraliśmy się dobrze, okazało się, że my się ani razu nie pokłóciliśmy. Wszyscy się tak dobraliśmy, że mimo dużego zmęczenia, trudności, nikt nikogo nie drażnił i nie denerwował.
R.W.: Jestem z tego zadowolony, bo trudno się dopasować. Każdy ma jakiś charakter, na coś zwraca uwagę. Ja wiedziałem po co jadę, Mariusz po co biega, a Irek miał nas uzupełniać.
Kronika biegu zostaje w takiej formie (Facebook) czy coś jeszcze będziecie z nią robić?
M.M.: Ja mam trudności technologiczne, nie jestem biegły w fotografii, prezentacji. Na razie ja nic więcej nie zrobię, ale gdyby ktoś się znalazł, to chętnie bym skorzystał. Bardziej widzę to w formie jakiegoś filmiku. Zależy mi na tym, by uczyć dzieci pomagania.
R.W.: Myślałem, aby zrobić album o akcji Bieg brzegiem serca albo o całej akcji Wybiegajmy dzieciom uśmiech. Potem można to by było jakoś rozpropagować, dawać w ramach promocji.
Wiedzieliście, że ktoś na Was będzie czekał w Stargardzie?
R.W.: Ja byłem zaskoczony, że tak wyszło. Najbardziej mi się podobało, że oblali mnie szampanem (śmiech).
M.M.: Dla mnie najważniejsza jest społeczność stargardzka. Cieszę się, że możemy zainicjować pewne historie w województwie, w Polsce, gdzieś na Wybrzeżu, ale środowisko stargardzian jest dla mnie najważniejsze. Dla mnie najmilsze było to przywitanie w Stargardzie. I to z wielu powodów. Byłem zaskoczony frekwencją, tyloma grupami, że tyle ludzi to śledzi. Czekałem na to spotkanie w Stargardzie, bo ono było najważniejsze. Chcemy podziękować wszystkim środowiskom, stargardzianom, którzy śledzili akcję, ale też Prezydentowi, który na nas czekał, bo to też było dla mnie zaskoczeniem.
Dziękuję za rozmowę.
Dariusz Górski: Jak udała się akcja "Bieg brzegiem serca"?
Mariusz Malec: - Wyruszyliśmy 8 marca o godz. 7.10 z miejscowości Piaski, a dokładniej z granicy z obwodem Kaliningradzkim. W sumie przez 13 dni biegiem zrobiłem 563 km na różnych płaszczyznach. Przede wszystkim udała nam się integracja środowisk sportowych. Nie we wszystkich miejscowościach była ona jednakowa, ale nigdy nie będzie wszędzie równo. Udało nam się zjednoczyć biegaczy, morsów, rowerzystów, ale też mieszkańców, zarówno w Stargardzie, jak i na trasie biegu. Dziękujemy także tym, którzy witali nas na mecie w Świnoujściu i w Stargardzie.
Ile pieniędzy udało się zebrać?
M.M.: Finansowy wymiar też się udał. Uważam, że 7,5 tys. zł zebrane przez trzynaście dni od ludzi, którzy wcześniej nie słyszeli o akcji, to dobry wynik. Kwota ta może się jeszcze zmienić.
W jakiej formie były zbierane pieniądze?
M.M.: Odbywało się to na zasadzie dobrowolnych wpłat na konto fundacji. Mamy zliczone deklaracje klubów, ale nie wykluczamy, że były też wpłaty indywidualne. Akcja miała wiele wymiarów: finansowy, sportowy, propagandowy, pokazanie społecznościom, że można sport łączyć z pomaganiem. Sportowiec to osoba, która pomaga. Uważam, że nie można powiedzieć o kimś kto pali, pije i czasem sobie pobiega, że jest sportowcem. Tak samo nie jest się sportowcem, kiedy się nie pomaga.
Ryszard Wieczorkiewicz: Podczas naszych spotkań kluby rywalizowały ze sobą na kwoty zadeklarowanych wpłat. Jeśli ktoś z miejscowości wcześniej zadeklarował 900 zł, to następni już zbierali do 1000 zł. Jechałem z tyłu, miałem więcej czasu i spotkałem dwie Panie maszerujące z kijkami, które zapytały o nasze logo "słoneczko". Po tym jak im opowiedziałem o akcji, wyciągnęły portmonetki i dawały mi pieniądze. My nie możemy tak zbierać, więc dałem im plakietki akcji i zobowiązały się, że wyślą pieniądze. Jechaliśmy też przez las, mężczyzna robił zdjęcia i także chciał wpłacić pieniądze po tym, jak dowiedział się o naszej akcji. Nie wiem czy doszło to do skutku, ale osoby te były zaangażowane. Dużo było pozytywnych momentów. Jedna Pani przed Świnoujściem zwróciła uwagę, że nie mieliśmy przystanku w Międzyzdrojach. Powiedziała, że w przyszłym roku tam też musi być etap.
Jaki wymiar osobisty miała dla Was akcja "Bieg brzegiem serca?. Założyliście sobie coś? chcieliście się sprawdzić? Co powiedzieliście sobie na starcie?
M.M.: Moim osiągnięciem jest uszlachetnienie, wzbogacenie mnie. Akcja charytatywna wzbogaciła mnie podwójnie. To mój wymiar osobisty. Cel sportowy też został osiągnięty, ponieważ dobiegłem i się sprawdziłem. Mam przekonanie, że mógłbym biec dalej. Po pierwszym dniu czułem się zmęczony, wszystko mnie bolało. Przez to, że nie biegałem trzy tygodnie, a jednego dnia przebiegłem 53 km. Myślałem, że jak to się będzie kumulowało to będę miał po bieganiu. Głupio mi było przerwać. Ale miałem tak spuchnięte stopy, że nie mieściły mi się do buta. Potem ból ustąpił i po trzynastu dniach zdałem sobie sprawę, że przebiegłem ostatni etap 42 km i mógłbym pobiec dalej, przyzwyczajałem się do dystansu, wysiłku.
R.W.: Ja nie zastanawiałem się czy dam radę czy nie dam. Zobowiązałem się do tego i stwierdziłem, że jadę. Jak Mariusz mi mówił o rezygnacji, to pomyślałem, że wtedy to ja musiałbym biec, trzeba byłoby wydłużyć akcję. Irek też nam dużo pomagał, znał te tereny, sprawdzał adresy noclegów. Na koniec stwierdziłem, że szkoda, że to się kończy. Dwa razy ciężko było mi podjechać pod górę z przyczepką, ale nie zastanawiałem się nad tym czy dam radę, tylko działałem.
Co sprawiało wam największą frajdę?
R.W.: Ludzie. Widziałem czasem jak do Mariusza dołącza się grupka i rozmawiają, śmieją się. Ja też nie byłem samotny, bo miałem Irka, czasem wysyłałem go do Mariusza, żeby z nim rozmawiał. Momentami już miał go chyba dosyć, bo straszna z niego gaduła.
M.M.: Mnie też bardzo miło zaskakiwali ludzie. Jak przyjechałem to mówiłem, że celem akcji było przebiegnięcie tego dystansu, ale marzeniem było zintegrowanie środowisk. Mnie uszczęśliwiało to, kiedy widziałem jak ludzie się angażują, uśmiechają, wybiegają z domów, dają nam ciasto. Podczas akcji spotykali się ludzie, którzy nie widzieli się czasem wiele lat. Może komuś daliśmy jakiś przykład, może kogoś zainspirowaliśmy do działania.
Czy nie można było zrobić inaczej trasy, aby odcinki były równe?
M.M.: Dystanse były w miarę uśrednione, ale były dwa skrajne przypadki większych różnic. My nie znaliśmy trasy, sprawdzaliśmy ją na Google Maps, szukałem środowisk morsowych, ale nie znałem wszystkich. Te różnice powodowała logistyka.
Wszędzie byliście goszczeni?
M.M.: W dużej większości mieliśmy noclegi, tylko w trzech czy czterech przypadkach musieliśmy je sobie sami organizować. Pomagali nam morsy i biegacze.
R.W.: We Władysławowie mieliśmy zapewniony i nocleg i wyżywienie, spodobała mi się tam spontaniczność ludzi, Kaszubów. Wnuczka pewnej Pani, Gertrudy, złożyła nam życzenia po kaszubsku, a przy okazji nauczyliśmy się trochę języka.
O czymś zapomnieliście? Coś Wam umknęło? Coś się nie udało?
R.W.: W Świnoujściu Mariusz miał biec do granicy i wrócić na plażę, a że podzieliliśmy się na dwie grupy to wyjechaliśmy rowerem wcześniej. Dojechaliśmy na granicę i przyjechał rowerzysta, który powiedział nam, że spotkanie jest w innym miejscu. Pojechaliśmy tam i okazało się, że trwa budowa, jeżdżą samochody i musieliśmy jechać jeszcze w inne miejsce. Wszystko przez to, że kilka osób na raz próbowało dopilnować organizacji. Na szczęście dotarliśmy na czas.
Ulżyło Wam jak dotarliście do Stargardu?
M.M.: Z jednej strony była ulga, ale z drugiej niedosyt. To była jedna, duża przygoda. Dobraliśmy się dobrze, okazało się, że my się ani razu nie pokłóciliśmy. Wszyscy się tak dobraliśmy, że mimo dużego zmęczenia, trudności, nikt nikogo nie drażnił i nie denerwował.
R.W.: Jestem z tego zadowolony, bo trudno się dopasować. Każdy ma jakiś charakter, na coś zwraca uwagę. Ja wiedziałem po co jadę, Mariusz po co biega, a Irek miał nas uzupełniać.
Kronika biegu zostaje w takiej formie (Facebook) czy coś jeszcze będziecie z nią robić?
M.M.: Ja mam trudności technologiczne, nie jestem biegły w fotografii, prezentacji. Na razie ja nic więcej nie zrobię, ale gdyby ktoś się znalazł, to chętnie bym skorzystał. Bardziej widzę to w formie jakiegoś filmiku. Zależy mi na tym, by uczyć dzieci pomagania.
R.W.: Myślałem, aby zrobić album o akcji Bieg brzegiem serca albo o całej akcji Wybiegajmy dzieciom uśmiech. Potem można to by było jakoś rozpropagować, dawać w ramach promocji.
Wiedzieliście, że ktoś na Was będzie czekał w Stargardzie?
R.W.: Ja byłem zaskoczony, że tak wyszło. Najbardziej mi się podobało, że oblali mnie szampanem (śmiech).
M.M.: Dla mnie najważniejsza jest społeczność stargardzka. Cieszę się, że możemy zainicjować pewne historie w województwie, w Polsce, gdzieś na Wybrzeżu, ale środowisko stargardzian jest dla mnie najważniejsze. Dla mnie najmilsze było to przywitanie w Stargardzie. I to z wielu powodów. Byłem zaskoczony frekwencją, tyloma grupami, że tyle ludzi to śledzi. Czekałem na to spotkanie w Stargardzie, bo ono było najważniejsze. Chcemy podziękować wszystkim środowiskom, stargardzianom, którzy śledzili akcję, ale też Prezydentowi, który na nas czekał, bo to też było dla mnie zaskoczeniem.
Dziękuję za rozmowę.