Dzisiaj jest: 26.4.2024, imieniny: Marii, Marzeny, Ryszarda

Krzysztof Koziorowicz - przy kawie w La Stradzie.

Dodano: 6 lat temu Autor:
Redakcja poleca!

Rozpoczynamy cykl wywiadów z ludźmi związanymi ze stargardzkim sportem. Na początek planujemy spotkania z trenerami i zawodnikami, ale nie wykluczamy działaczy sportowych, sponsorów.

Krzysztof Koziorowicz - przy kawie w La Stradzie.

Materiał sponsorowany
Celem tych wywiadów będzie przede wszystkim zaprezentowanie rozmówców na polu prywatnym. Zdajemy sobie jednak sprawę, że od sportu nie da się uciec.

A jak to będzie wyglądać w praktyce najlepiej pokazuje nasz pierwszy wywiad przeprowadzony z trenerem Spójni, trenerem roku 2017 Ziemi Stargardzkiej Krzysztofem Koziorowiczem.
 
Urodził się pan w Choszcznie?
 
- Tak, ale jestem stargardzianinem. Mieszkam tu od 1961 roku z przerwą około 20 lat na grę i pracę w innych klubach. Dobrze było wrócić do domu. Cieszę się, że w koszykarskim Stargardzie wszystko idzie w dobrym kierunku. Mam nadzieję, że zapewniamy kibicom wiele sportowych wrażeń. Przez lata mojej nieobecności bezpieczeństwo i spokój w domu zapewniała rodzinie moja żona Jola. Mógłbym jeszcze dalej pracować poza Stargardem, ale stwierdziłem, że najwyższa pora wrócić do domu, poświęcić czas rodzinie i macierzystemu klubowi.
 
Poznają pana ludzie na ulicy?
 
- Na pewno osoby związane ze sportem. Niewiele młodsi ode mnie na pewno pamiętają, poznają. Natomiast młodzież dopiero teraz ma okazję mnie widywać. Ja mam większy problem z rozpoznawalnością, gdy nie założę okularów... (śmiech).
 
Kiedy rozpoczęła się pana przygoda z koszykówką?
 
- W trzeciej klasie szkoły podstawowej. Pierwszym moim nauczycielem, który zainteresował mnie koszykówką był Pan Roman Szubert ówczesny koszykarz Spójni. Koszykówka była zdecydowanie priorytetowym sportem w szkole podstawowej Nr 3 i trwa to do chwili obecnej.
 
Ma pan jakieś tradycje rodzinne w sporcie?
 
- Tak. Ojciec uprawiał lekkoatletykę, wiele czasu spędzaliśmy na boiskach i salach gimnastycznych. Z bratem Leszkiem graliśmy w piłkę nożną i koszykówkę, a sport był w naszym domu wszechobecny.
 
Żadne pomysły odnośnie innych dyscyplin nie chodziły panu po głowie?
 
- Do piłki nożnej zachęcał mnie mocno ówczesny trener Błękitnych pan Franciszek Mikucki, który widział u mnie duży potencjał na piłkarza. Uczestniczyłem w latach 70-tych w bardzo popularnych Turniejach Dzikich Drużyn. Nasza drużyna „Wikingowie” była dwukrotnym zwycięzcą tych turniejów. W tamtych czasach młodzież wykazywała zdecydowanie większe zainteresowanie sportem. Na początku edukacji w szkole średniej na poważnie zacząłem uprawiać koszykówkę.
 
Pamięta pan swój pierwszy poważny mecz, jako zawodnik?
 
- Była to III liga międzywojewódzka. Jeździło się od Torunia aż po Olsztyn. Miałem 16-17 lat i miałem przyjemność grania ze starszymi, doświadczonymi zawodnikami. Wspomnę Zbyszka Cierpicha, Ryśka Szymczaka i Bogusia Kasprzyka czy Grzesia Żyłczyńskiego. Dość szybko trener Ryszard Janik zaufał mi, dostrzegł moje ukryte możliwości. Miałem wówczas 160 cm wzrostu (śmiech). Nie zawiodłem Jego zaufania, za co do dzisiaj jestem mu wdzięczny.
A pierwszy poważny mecz w roli trenera?
 
-Ważnym przeżyciem był dla mnie pierwszy mecz w momencie, gdy objąłem funkcję trenera Spójni za Grzegorza Chodkiewicza. Graliśmy z zespołem Polonii w Warszawie. Spotkanie przegraliśmy punktem i tego jednego meczu później zabrakło do utrzymania się w lidze bez barażów.
 
To ciekawe, bo gdy wrócił pan do Spójni po latach debiut też był przegrany.
 
- Tak, przegraliśmy cztery mecze z rzędu. W sumie było dziewięć porażek. Potem wygraliśmy kilka spotkań i udało nam się utrzymać w lidze. To jest dowód na to, że zwycięstwa nie przychodzą w jednej chwili. Zespół buduje się latami. W tamtym okresie pocieszającym faktem było to, że zespół ani przez chwilę nie zwątpił, wierzył do końca w osiągnięcie celu.
 
Bardziej jest pan znany z pracy w żeńskiej koszykówce.
 
- Wiązało się to z największymi sukcesami w historii polskiej koszykówki klubowej. Mistrzostwo Polski w Lotosie Gdynia musiało być z klucza. Mecze ligowe mniej analizowałem. Ukierunkowany byłem na pracę dotyczącą Euroligi. To wtedy było wyzwanie. Zespół gdyński miał po wielu latach ambicje awansować choćby do fazy play-off. Dwa razy udało nam się awansować do final four. Dwukrotnie byliśmy wicemistrzami Euroligi, a w 2003 roku zdobyliśmy tytuł klubowego wicemistrza świata. Ponadto z zespołem CCC Polkowice po wicemistrzostwie Polski awans do Euroligi. Przez kilka lat prowadziłem reprezentację Polski rozgrywając mecze eliminacji mistrzostw Europy m.in. w Stargardzie.
 
Myślał pan w pewnym momencie o zakończeniu kariery zawodniczej. Już były wtedy takie plany pozostania w koszykówce, jako trener, czy były też inne pomysły na życie?
 
- Były różne pomysły. Myślałem o biznesie. Choćby przez kilka lat z trenerem Tadeuszem Aleksandrowiczem prowadziliśmy Basket Pub na os.Pyrzyckim. Trochę się bawiłem wspierany przez Wojtka Makowskiego pisząc felietoniki w Gazecie Stargardzkiej (Kozioł wspomina). Miałem propozycję pracy w firmie budowlanej, ale po miesiącu uznałem, że to nie jest moje wyzwanie życiowe.
 
Był pan w takim momencie zawieszenia?
 
- Nie, Cały czas pracowałem jako trener koszykówki.
 
W drużynie jest też pana syn Konrad. Trudno się go trenuje? Są jakieś niesnaski?
 
- Na pewno Konradowi jest trudniej niż kolegom z zespołu. Niełatwo się współpracuje ojcu z synem. Nie jestem ojcem, który za wszelką cenę chciałby kogoś uszczęśliwiać. Musi sobie sam wywalczyć miejsce w zespole. Trochę nie miał szczęścia. Dwa sezony praktycznie stracił z powodu kontuzji. Cztery lata temu zerwał więzadła krzyżowe w jednej nodze, a rok temu na jednym z ostatnich treningów przed kolejnym sezonem w drugiej nodze. Konrad to rozsądna osoba, wszystkie moje decyzje przyjmuje ze zrozumieniem.
 
Konrad jest najmłodszy z trójki pana dzieci.
 
- Najstarszy Kamil ma 38 lat. Był nauczycielem wf-u w jednej ze stargardzkich szkół a od trzech lat mieszka wraz z rodziną w Niemczech. O rok młodsza córka Agata od wielu lat pracuje i mieszka w Londynie gdzie realizuje swoje życiowe i zawodowe plany.
 
Jest pan zadowolony z frekwencji na meczach Spójni?
 
- Cieszą pełne trybuny podczas naszych spotkań i gorący doping wspaniałych stargardzkich kibiców. Po sezonie, w którym z trudem się utrzymaliśmy nie spodziewałem się, że taka frekwencja później nastąpi. Na pewno wyniki są ważne. Spory wpływ ma też ponad 20 lekcji koszykówki na zajęciach z wychowania fizycznego. Odwiedzaliśmy przedszkola, szkoły w Stargardzie i w terenie. Pełne trybuny sprawiają największą przyjemność zawodnikom.
 
Mecz z Siarką Tarnobrzeg. Minuta do końca i Spójnia przegrywa. Lider tabeli gra z dziewiątą drużyną. Wcześniej porażka z ostatnim KK Warszawa. Co pan myśli w takim momencie?
 
- Wtedy się nie myśli o miejscach w tabeli. Naprawdę różnica pomiędzy zespołami w tej lidze nie jest aż tak wielka. Często o porażce czy o zwycięstwie decyduje minimalna różnica. W tym momencie myśli się, na kogo z graczy postawić, co im zaproponować. Decydują niuanse, psychika, determinacja i odpowiedzialność.
 
Dzień meczowy. Jak trener się przygotowuje?
 
- Na wyjeździe uczestniczę w treningu rzutowym, w Stargardzie nie jestem obecny. Izoluję się. Przed meczem nie zauważam ludzi. Mam świadomość, że to niegrzeczne (śmiech). Staram się mniej komunikować. Jest jeszcze kilka przesądów typu ubieram ten sam krawat... Reszta to moja słodka tajemnica...
 
Koniec części pierwszej. Zapraszamy na część drugą, a w niej między innymi o zainteresowaniach trenera Koziorowicza. Dowiemy się, jak nasz rozmówca spędza czas wolny. Gdzie jeździ? Co lubi zjeść?
 
Wywiad przeprowadzili Dariusz Górski i Patryk Neumann.
Zapisz się do newslettera:
Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych w celach marketingu usług i produktów partnerów właściciela serwisów.
20. urodziny Niedzielnych Spotkań Historycznych. Fotorelacja